czwartek, 24 grudnia 2015

Rozdział I

         Było jasno. Bardzo jasno. Światło raziło mnie, a przed sobą miałem rozmazany obraz. Słyszałem dużo głosów. Otaczały nas dziwne zwierzęta. O ile to były zwierzęta. W ich głosach można było usłyszeć szczęście. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Obok była moja mama. Lizała mnie po czole. Przytuliłem się do niej. Czułem się bezpiecznie, choć dziwne stworzenia burzyły moje poczucie bezpieczeństwa. Leżałem z mamą w jakimś dosyć małym pomieszczeniu. Było tam ciepło i przytulnie, więc nie narzekałem. Postanowiłem wstać. Jednakże nie było to takie proste.

         Najpierw dałem dwie przednie nogi wprzód, a później podniosłem zad. Po chwili straciłem równowagę i upadłem. Sytuacja powtarzała się kilka razy. Kurczę. I jak tu teraz iść, jak się stać nie potrafi? Ponowiłem próbę, ale tym razem się udało. W pewnej chwili zgłodniałem. Coś mi powiedziało, że pożywienie znajdę u mamy. Ciepłe mleko pasowało idealnie do stresującej sytuacji. Po jakimś czasie, zwierzęta które nam towarzyszyły odeszły. Byliśmy tylko my. Po upływie około dziesięciu minut mama stwierdziła, że koniec tej uczty. Nie wiem czym i dlaczego, ale strasznie mnie kusiło do spania, więc wtuliłem się w ciepłe ciało klaczy i zasnąłem.

***


         Rano obudziłem się rześki i gotowy na spotkanie z wielkim światem. Tuż po śniadaniu przyszły po nas stworzenia o dziwnym kolorze sierści. Mama nazwała ich ludźmi, mówiła także, że zabierają nas na łąkę, gdzie jest pełno trawy i miejsca. Po mamę weszła  większa kobieta a po mnie - nastolatka. Pani nałożyła na głowę mojej mamy jakieś dziwne paski. Bałem się tego. Do czego to służyło? Ta druga dziewczyna też to miała, ale wolałem nie ryzykować, więc nie pozwoliłem sobie założyć tego czegoś na głowę. Dziewczyna goniła mnie po boksie, a ja uciekałem przed nią. Było zabawnie. Do czasu. Ci ludzie to mają strasznie słabą kondycję. Wreszcie sobie odpuściła i luzem wyszedłem ze stajni. Chyba tak to się nazywało. Maszerowaliśmy z mamą przez dosyć długi kawałek. Pani prowadziła w ręce klacz a za mną szła młoda dwunożna. Chyba mnie pilnowała, bo nie spuszczała ze mnie wzroku. Po kilku minutach byliśmy przed drewnianą furtką. Zostaliśmy wprowadzeni na wielką, ogrodzoną płotem łąkę. 

           Oboje ludzi pogoniło nas, abyśmy dogalopowali do stada innych koni. Nie byłem tam jedynym źrebakiem. Było ich całe mnóstwo.  W prawdzie to nawet nie zwracałem na to uwagi. Cieszyłem się z tego, że wreszcie mogłem pobiegać. Wierzgałem, wywracałem się oraz tarzałem w świeżej trawie. Żyć nie umierać. Kiedy wstałem na równe nogi, cały w resztkach ziemi i trawy, zobaczyłem przed sobą trochę starszego źrebaka o maści gniadej. Parsknął w moją stronę na przywitanie. Odpowiedziałem tym samym, po czym mój nowy towarzysz zaczął mnie obwąchiwać. Po chwili tupnął nogą i odszedł. Dogoniłem go. Staliśmy jakieś ze sto foul od wielkiego placu z budynkiem stojącym obok. Na ogrodzonym, wysypanym, piaskiem podłożu chodziły konie. Tylko, że miały na sobie... Ludzi?! Siedzieli na jakiś dziwnych, skórzanych krzesłach, a konie miały w pyskach metal. Pewnie nieźle przeskrobały. Ciekawe czy to boli?

          W tem po drodze szło źrebię człowiecze ze swoją klaczą.
- A tamten budynek to co to? - Spytało dwunożne, mikrusowe dziwactwo.
- Tam obok placu? To stajnia. Tam mieszkają konie tylko już wytrenowane. Są tam w środku siodlarnie w których stoją siodła, ogłowia i inne narzędzia. Na przykład takie jak tamto. - Pokazał na suszące się koce, które nazwał derkami. - O, patrz, tu są dwa źrebaki. One są ze stajni hodowlanej. Za jakiś rok lub dwa powoli będziemy wprowadzać je w świat jeździectwa. Wtedy sprawdzimy do czego się nadają. Zobaczymy, może pójdą do rekreacji? Nasz kucyk zasługuje już od dawna na emeryturę. Chociaż, jeżeli okaże się, że mają jeszcze jakiś potencjał to wykorzystamy to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz